Nie lubię tej obecnej rzeczywistości, w której nie stać mnie na nowe ciuchy i inne nowe części garderoby.
Nie lubię sklepów, w których nie ma ciuchów na mnie (bo jestem "nietypowa").
Nie lubię nie mieścić się w lansowanych kanonach urody, młodości, bogactwa.
Nie lubię być niepotrzebnym ciężarem dla młodego społeczeństwa, które podobno musi na mnie pracować itd, itd, itd...
Raczej rzadko bywam w galeriach handlowych, chociaż mieszkam blisko tej najpopularniejszej.
Nie lubię tego jarmarcznego prymitywnego spędzania wolnego czasu, ogłupiającego koczowania całymi rodzinami wśród sklepów i ruchomych schodów, z erotycznymi niespodziankami w toaletach.
Jeśli już muszę kupić coś spożywczego, czy chemicznego właśnie tam, załatwiam to szybko nie zwracając uwagi na mijane wystawy.
Już dawno mam za sobą okres oglądania niektórych wystaw, tak po prostu, żeby nacieszyć oko na przykład piękną porcelaną.
Teraz przy oglądaniu towarzyszy mi myśl "i tak Cię nie stać, więc daruj sobie".
Dzisiaj musiałam wskoczyć szybko do galerii, w poszukiwaniu mąki razowej do pieczenia chleba (w okolicznych sklepach nie było).
I niestety, mijając kolejne wystawy nieopatrznie zwolniłam.
A tam oczywiście ciuchy dla młodych, chudych i wysokich - z cenami nie na mój cienki portfelik.
Widząc szmatławą tuniczkę (z ochłapu materiałowego) za 500 zł, czy torebkę wątpliwej piękności za 1400 zł, mam rewolucyjne myśli w rodzaju rzucania łódzkim brukiem w wystawowe szyby.
Ciekawe skąd miałabym wziąć takie sumy?
I po co mi było pracować na pełnych obrotach, aż do wypalenia ... dokształcać się kosztem życia rodzinnego... - wszystko dla idei?
Kiedy odchodzimy z zawodu, opuszczamy środowisko, pies z kulawą nogą się za nami nie obejrzy.
Telefon zadzwoni coraz rzadziej...
Nikt nie pamięta naszego zaangażowania, poświęcenia - nasze "ważne" wypracowane dokumenty tracą swoją ważność, a papiery lądują w koszu.
Jesteśmy w pracy potrzebni "tu i teraz", później już nie istniejemy w niczyjej pamięci...