środa, 28 kwietnia 2010

Wiosenne pożegnanie

Dziś odeszła Pani Stefania Grodzieńska.
Żyła długo - być może uśmiechnęłaby się na stwierdzenie, że gdzieś tam w górze ktoś zagubił jej teczkę życia.
Czy to nie symptomatyczne, że odeszła właśnie w taki wesoły, kolorowy, pachnący wiosną dzień?
Jej doskonała polszczyzna, cudowne poczucie humoru, wspaniała umiejętność przedstawiania w krzywym zwierciadle naszej rzeczywistości zgrzebnego PRL, satyryczne spojrzenie na polskie wady, wspomnienia lat przedwojennych - to wszystko można znaleźć w jej twórczości.
Dla naszej rodziny pozostanie przede wszystkim autorką "Wspomnień chałturzystki" - fantastycznej książki czytanej wielokrotnie.
Z niej właśnie pochodzą pewne określenia i sformułowania, które weszły na stałe do naszego rodzinnego języka.
Rozumiemy się bez zbędnych wyjaśnień, kiedy na przykład określimy kogoś słowem "hurysa".
Nie da się opisać w krótkiej notce znaczenia językowego, kulturowego, satyrycznego tej książki.
Wielokrotnie miałam ochotę napisać w jakiejś formie do Pani Stefanii (nie wiedziałam gdzie skierować list), żeby oprócz przekazania jej słów podziękowania, zapytać o pewien skecz.
A właściwie o jego treść.
Kilkakrotnie mowa jest o skeczu "Strażak Prochorczuk", który w wykonaniu Ireny Kwiatkowskiej i Kazimierza Brusikiewicza był największym przebojem owych sławnych chałtur.
Treść zmieniana, długość wydłużana do potrzeb czasowych, aż dojadą na występ pozostali członkowie ekipy, improwizacja mogąca w pewnym momencie wypełnić całość programu - przy pełnej sali widzów zwijających się ze śmiechu.
Nigdzie jednak Pani Stefania nie napisała o co właściwie chodziło w tym skeczu.

A teraz już nie zapytam...

Nie odkładajmy spraw, spotkań, pytań, miłych słów na później...

czwartek, 22 kwietnia 2010

Tilda

Cóż to jest?
Odpowiedź dla tych, którzy może jeszcze nie wiedzą - to jest lalka?/figurka?/postać?, którą można sobie uszyć samemu.
Ja też dość długo nie wiedziałam jak ona wygląda, a już o niej słyszałam tu i ówdzie.
Obserwuję to tildowe szaleństwo jak zjawisko socjologiczne, bo trudno go nie obserwować, skoro stale powiększa się grono jej twórczyń.
I zadaję sobie kilka pytań:
- czy to jest tylko moda? podobna do mody na lalki Barbie? - czyli "biorę w tym udział, bo to jest teraz modne, bo wszyscy szyją Tildy?"
jeśli moda to o wiele łatwiejsza do zaspokojenia, bo każdy (choć trochę szyjący) może spróbować wykonać laleczkę własnoręcznie
- a jeśli to rzeczywiste, prawdziwe zauroczenie tildowymi kształtami, to gdzie tkwi klucz? co takiego jest w samej Tildzie, że tak się podoba?
Czytam w wielu miejscach opisy powstawania kolejnych Tild, ale właściwie nigdzie nie znalazłam odpowiedzi na takie pytanie.
Piszę o tym dlatego, że nurtuje mnie to od pewnego czasu, bo należę do innej grupy: mnie się Tilda nie podoba.
Ten wpis nie jest tematem do dyskusji o gustach, bo wiadomo, że o nich się nie dyskutuje.
Każdemu może się podobać co innego - to co dla kogoś jest przepiękne, dla innych może być okropnym bezguściem.
I na szczęście minęły czasem, kiedy coś musiało się nam podobać, bo było narzucone "odgórnie".
Dlatego jestem ciekawa - czym zachwyca Tilda?

wtorek, 20 kwietnia 2010

Kwiaty z dzieciństwa

W minionym tygodniu odłożyłam wszystkie aktualne robótki, które mam "na warsztacie" i sięgnęłam po nową.
To mały drobiazg, łatwy do zrobienia.
Dostałam go wraz z innymi prezentami od koleżanek na naszym pierwszym spotkaniu forumowym przy okazji wystawy DMC w Łodzi (w ubiegłym roku).
Trzymam je w specjalnym miejscu i czekają na swój czas, na specjalna okazję.
Tym razem chciałam zrobić coś kwiatowego i takie coś było akurat pod ręką.
Bardzo lubię irysy, bo to kwiaty mojego dzieciństwa.
Rosły ich piękne odmiany żółte i fioletowe w naszym ogrodzie i we wszystkich sąsiednich na naszej ulicy.
Wtedy wydawały mi się kwiatami królewskimi - ze względu na wysokość, przy nich większość innych kwiatów była taka malutka.

Ten wzorek jest uroczy i chociaż łatwiutki w haftowaniu daje taki piękny efekt.
I miałam przy tym dodatkową przyjemność - jednak zupełnie inaczej pracuje się z gotowym zestawem, w którym jest wszystko przygotowane (na czele z porządnym i czytelnym schematem).
Całość z ramką ma wymiary 10 x 15 cm
.

niedziela, 11 kwietnia 2010

Zastanów się, zanim kogoś ocenisz

Nie myślałam, że dzisiaj będę coś pisać na blogu.
Czuję się jednak wręcz zmuszona (emocjonalnie) do wypowiedzenia swojego zdania.
Na blogach pojawiło się od wczoraj wiele wpisów dotyczących samej katastrofy, sytuacji politycznej, zachowania znanych osób, a także sposobu wyrażania żałoby na blogach.

Jak zwykle pokazało się w całej okazałości polskie piekiełko - to temat na inne oceny.

Mnie jednak dotknęły opinie, które znalazły się na polskich blogach robótkowych.
Ocena sposobu wyrażania swoich przeżyć w formie wstawienia żałobnej kokardki, świeczki lub tekstu (krótszego, czy dłuższego).

Nawet w takim miejscu, jak nasze prywatne blogi ocenia się osobisty sposób wyrażania uczuć.

Padły określenia:
"reakcje śmieszne, zbyt egzaltowane, dziecinne, owczy pęd, trudno uwierzyć w szczerość zamieszczanych tekstów, publiczne epatowanie żalem, zalew sztucznej żałoby itd"

Takie słowa mnie osobiście obrażają.
A jakim prawem, ktoś ocenia i podważa moją szczerość i prawdomówność?

Napisałam komentarz tylko na jednym blogu, wstawię go tutaj we fragmentach, jako moje krótkie podsumowanie.
Nie wiem zresztą, czy autorka bloga go nie skasuje - jestem przecież odmiennego zdania.

Edycja posta- poniedziałek 12 kwietnia:
Autorka bloga usunęła mój komentarz, wraz z kilkoma innymi już wczoraj.

A to mój komentarz - skopiowałam sobie jego treść zaraz po opublikowaniu.

"(...) Ja właśnie wstawiłam u siebie takie zdanie, że brak mi słów.
I nie rozpisywałam się dalej w długim tekście na temat mojego przeżywania tej sytuacji.
Wstawiłam żałobną kokardkę na znak jedności z rodzinami ofiar.
Bo ja im współczuję i jednocześnie żałuję tych, którzy tak nagle zginęli.
A tak się składa, że postawa polityczna większości z nich była mi kompletnie obca.
Co nie zmienia faktu, że żałuję ich jako ludzi.

Nawet najbardziej prymitywne kulturowo ludy wyrażają w przyjętej przez siebie formie żal, żałobę, współczucie opłakując zmarłych.
A my teraz w internetowej społeczności robimy to tak.(...)

Przyznam, że z przykrością przeczytałam komentarze do tego wpisu.
Nie spodziewałam się również takiej postawy od innych znajomych osób.

To mój jedyny komentarz w tej sprawie na blogach.
Nie mam zamiaru biegać od jednego do drugiego i podejmować dyskusji z autorkami wpisów podobnej treści.(...)"

Na komentarze do postów z poprzednich dni w moim blogu odpowiem później.

piątek, 9 kwietnia 2010

Jeszcze bardziej pod górę

Bardzo ciężko mi idzie ta nauka frywolitki z czółenkiem.
Wczoraj byłam na drugim spotkaniu z p. Anią , które poświęciłam właściwie nauce od podstaw.
Od pierwszych warsztatów nie miałam ani razu czółenka w rękach, bo zajmowałam się chorowaniem.
Tak więc nie odrobiłam zadanej lekcji i nie ćwiczyłam.
Wczoraj też mordowałam te nitki w skupieniu, mamrocząc pod nosem "góra, dół, góra, dół".
Trzymanie nitki według pokazanego ustawienia palców zupełnie mi nie odpowiada, palce się buntują, to mnie męczy i drażni.
Oprócz tego szybkiego męczenia się palców lewej ręki, mam zjawisko uciekania czółenka z prawej , ale przede wszystkim mam trudności ze zrozumieniem tego wszystkiego od strony technicznej.
Ja po prostu tego nie rozumiem (jak po kolei jest tymi nitkami) , no i nie widzę efektów dokładnie nawet w okularach.
Nie widzę tego, co powstaje, żeby mieć jakąś kontrolę, czy dobrze zrobiłam, czy źle.
To moje wczorajsze wypociny - prawdziwy bubel robótkowy.


Wieczorem byłam tak wkurzona na wszystko, że postanowiłam dokładnie zapoznać się z kursikiem frywolitki igłowej, który wstawiła Ata na swoim blogu: tutaj
Nie mam takiej właściwej długiej igły, ale wzięłam tzw. "groszówkę" długości 5,5 cm - tak tylko do spróbowania.
I grubszy kordonek, żeby cokolwiek widzieć.

Niestety, nie udało mi się odtworzyć kolejnych ruchów samego początku według instrukcji na zdjęciach i w opisie.
Nic nie poradzę, widocznie jestem za stara i tępa, ale mi nic z tego nie wyszło.
Zawsze miałam problemy z wyobraźnią przestrzenną.

To już mnie dobiło do reszty, było już dobrze po 1 w nocy, zawzięłam się i wpuściłam w google hasło "Frywolitka igłowa".
I zaraz trafiłam na forum Craftladies na takie zdanie, które mnie cudownie oświeciło:
Igłowa frywolitka jest łatwiejsza dla osób drutujących, bo supełki robi się analogicznie tak jak nabiera się oczka dzianiny
Jakie to proste i jasne!!!
Trzeba tak było od razu mi powiedzieć...
Złapałam znowu za igłę, ułożyłam po swojemu nitkę w palcach tak jak nabieram na druty i błyskawicznie zrobiłam TO:



Nie wiem, jak dalej mi wyjdzie ćwiczenie według tego sposobu, ale przynajmniej rozumiem o co chodzi - jak to mówiliśmy kiedyś " poczułam bluesa".
I teraz pytanie do osób znających się: czy to jest frywolitka?

wtorek, 6 kwietnia 2010

Jeszcze świątecznie

U mnie jeszcze świątecznie, a to za sprawą naszej niezawodnej poczty.
Niezawodnej, bo zawsze można liczyć na nieterminowość dostarczania przesyłek.
Dzisiaj dostałam śliczną, prawdziwie wielkanocną kartkę od Kini.
Kartę radosną, pięknie, starannie wykonaną - ale to nie nowina, bo wszystkie robótki Kini to cudeńka najwyższego lotu.

Kiniu - bardzo Ci dziękuję, jeszcze mogę mieć trochę tej magii świąt, o której wspomniała Madzia w komentarzach.
Tym bardziej, że w dawnej Polsce świętowano prawie cały następny tydzień - to co szkodzi poczuć klimat dawnych wieków.
A jedzenia świątecznego jeszcze trochę mamy.
Przy okazji nawiązując do informacji, które dzisiaj można było usłyszeć w radio i telewizji:
ja
nigdy nie wyrzucam jedzenia nadającego się jeszcze do spożycia.
Staram się nie kupować zbyt dużych zapasów, a jedyne (dość rzadkie) przypadki, kiedy coś jestem zmuszona wyrzucić to zepsucie się jedzenia.
Na to niestety nie mamy dużego wpływu, bo kupując produkty niby świeże, nigdy nie wiemy, jak szybko się zepsują.
A na zdjęciu fragment mojego Śniadania Wielkanocnego.


Zmęczenie słowem

Już po świętach, środek nocy, pada deszcz.
Leniwie odbywam blogową wędrówkę po znajomych blogach - tam trafiam, gdzie nacisnę w zakładkach adres nie znanego mi bloga.
Oglądam, czytam pobieżnie - za dużo jest informacji, nie jestem w stanie bardziej się skupić na treści.
Mam wrażenie, że informacje tam mnie atakują ze wszystkich stron za zbyt wolne tempo przyswajania.
Chyba dopadło mnie swoiste nasycenie internetem - jeszcze przeglądam strony... otwieram coraz to nowe linki... jeszcze biernie poczytam ... coś tam mnie zaciekawi... ale już coraz mniej chce mi się cokolwiek napisać.
Całe lata mojej aktywności zawodowej to były głównie papiery: bardzo szybkie czytanie (właśnie pobieżnie, po łebkach), wymyślanie koncepcji, opracowywanie pomysłów i pisanie, pisanie, pisanie bez końca ... a teraz mam stosy papierów, których dotąd nie mogę się pozbyć...
Tak lubiłam czytać i coś tam pisać, a teraz tak bardzo mi się nie chce.
Czy to bunt organizmu? zużycie materiału? życiowe wypalenie?
Nie wiem, nie szukam przyczyn i nawet nie chce mi się nic analizować.

Kiedy odwiedzam blogi kreatywnych, aktywnych, pełnych zapału młodych kobiet czuję się jak.... może jednak nie nazwę tego tak jednoznacznie, niedomówienia wystarczą.

sobota, 3 kwietnia 2010

Wesołych Świąt!



Zdrowych, pogodnych,

rodzinnych i radosnych Świąt

życzę

wszystkim odwiedzającym mojego bloga.